Moja przygoda z Dishonored była szorstka bo dopiero przy
trzecim podejściu ją zaliczyłem. Nie podobał mi się miejscami wykreowany świat
(jakiś steampunkowy miszmasz motywów znanych z wielu innych gier w tym z Half-Life’a
czy Bioshocka) i fabuła prezentowana za pomocą książek i różnych notatek porozrzucanych
po mapach.
Half-Life (goście na szczudłach)
Bioshock (zbieractwo pierdół)
Fundamentalną zaletą gry jest jej NIELINIOWOŚĆ i ogromna
swoboda działania. Możemy grać w sposób jaki najbardziej lubimy. Ja najpierw
starałem się eliminować po cichu. Podnieciłem się wręcz jak wykminiłem, że
można użyć mocy „Blink” czyli jak ja to nazywam teleportu przestrzennego do
zwarcia z przeciwnikiem i zdjąć go cichym takedownem bez wszczynania otwartego pojedynku.
Świetna rzecz. W momencie jak mi się skończyły możliwości cichej eliminacji
albo straciłem już cierpliwość zaczynałem słodką, dynamiczną rzeźnię. Mieczyk,
pistolet, strzały, granaty… Można chwycić karnister energetyczny i rzucić nim w
przeciwnika a ten eksploduje zabijając go i ewentualnie jego kolegów jeśli
stali blisko w kupie. Często strzał z broni palnej nie zabija tylko ogłusza. Wtedy
do akcji wkracza broń biała zadając śmiertelny cios. Zabawy co nie miara.
Poza tym gra ma bardzo niskie wymagania systemowe i chodzi
jak żyleta. Stwarza wrażenie lekkiej i taka w rzeczywistości jest. Nie znam się
na programowaniu ale po logice owa lekkość i mała zasobożerność odbiła się na
jakości szaty graficznej, która nie zachwyca zbytnio ale nie płaczę nad tym
jakoś. Gorzej, że Dishonored jest dosyć krótkie. Przy tak miodnym gameplayu
chciałoby się więcej.
Świetny etap końcowy umieszczony w bardzo ciekawej lokacji
przypominającej delikatnie miejscówkę z Return to Castle Wolfenstein.
9/10 i czekam na dwójkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz