niedziela, 24 stycznia 2016

8/10 - Devil May Cum czyli jak STAMiNA polubił slashery



W slasherach nie mam zbytnio doświadczenia. DmC w zasadzie to moje początki w tym gatunku. Przy pierwszym podejściu jakoś mnie znudził. Kolejne spotkanie zaowocowało seansem napisów końcowych.

Gra ma żwawe tempo co bardzo lubię, zabijamy bez zbędnego pier%(#*!@ i pokonujemy kolejne przeciwności losu. Combosy podstawowe łatwo zapamiętać, są nawet tutoriale instruktażowe. Z kolei combosy dodatkowe dobrze, że nie są do szczęścia potrzebne (ja się bez nich obyłem) bo większość z nich jest nieintuicyjna jak kombinacja Q + F czy beznadziejna kombinacja z wyłączaniem tych kryształowych portali na ziemi. E + spacja + F. Sekwencja klawiszy jeden po drugim nie działa i aby była wykonywana poprawnie musiałem do tego używać dwóch dłoni gdyż wszystkie 3 klawisze kombinacji muszą być trzymane. Bez sensu.

Generalnie mechanika gry sprawia frajdę. Posiadamy moc anielską „Q” i diabelską „E”. Do tego dochodzą wspomniane combosy, mnóstwo skakania, etapów na czas. Wszystko to opatrzone niegłupią fabułą. Wielki plus za wplecienie w zarys fabularny motywu „Nephilim”


oraz demonicznego wymiaru „Limbo”


Świetne punkty respawnu nie irytują bo nie trzeba ponownie przechodzić długich etapów do miejsca zgonu. Bolączką wielu gier jest fakt, że jak zginiemy musimy powtarzać spory odcinek gameplyu. W DmC nie ma takiego debilizmu co znacząco podnosi komfort grania.

Pojedynek z Succubus’em bardzo spoko. Niestety nie jest tak kolorowo bo było trochę momentów irytujących jak niektóre epizody na czas gdzie najmniejszy błąd skutkował powtarzaniem wszystkiego od nowa czy pojedynek Drekavac’iem, na którego trzeba było użyć niestandardowych combosów. Do poważnych wad bym również zaliczył beznadziejny ostatni etap bossfightu z Bob Barbasem. Nie wyrabiałem z wyłączaniem na czas tych kryształowych portali na ziemi. Za każdym niemal razem brakowało mi czasu w ostatniej fazie walki i portale ponownie się aktywowały. Jak widać nie tylko ja miałem z tym problem:


Czasami ostro denerwuje praca kamery. Sekretne misje są tak słabe, że nie ma najmniejszego sensu zawracać sobie nimi gitary.

Combichrist w ścieżce dźwiękowej nawet daje radę. Noisia też ale nie jest to muzyka, którym bym odsłuchiwał samodzielnie w odtwarzaczu przy piciu kawy. W grze sprawdza się całkiem dobrze i tylko tyle.

Czas gry wyszedł mi na najłatwiejszym poziomie trudności prawie 10h.

8/10

PS.
Fajnie, że odnalazłem się w nowym gatunku. Będę miał większy wachlarz wyboru gier w przyszłości. Intryguje mnie seria „God of War” ale brzydzę się konsolami…

Pozdro gracze.

7/10 - Nie taki Diabeł straszny jak go malują



Nagonka w środowisku graczy na ten tytuł jest w pewnym stopniu dla mnie zrozumiała bo Aliens: Colonial Marines to typowa strzelanka jakich wiele już wcześniej zalało rynek elektronicznej rozrywki. Fani uniwersum Obcego pewnie oczekiwali gry bardziej tajemniczej i nastawionej na budowanie napięcia jak to miało miejsce w kultowym filmie Ridleya Scotta. Niestety tak nie jest i dostaliśmy zwykłego FPSa, którego eksploatowana do granic możliwości formuła dla większości jest już nie do zaakceptowania. Dla reszty czyli między innymi dla mnie zwyczajnie zjadliwa. Ja mam spory nawias tolerancji na shootery i całkiem przyjemnie spędziłem czas w tej grze choć przyznam, że było zbyt dużo tępego strzelania do masowo atakujących Alienów. Do tego dochodzi zawyżony poziom trudności, irytujące momenty, monotonia w gameplayu i lokacjach, brzydka grafika czy nowy gatunek Alienów plujących żółtym kwasem (bardzo oryginalnie). System strzelania średni ze względu iż trzeba wpakować za dużo amunicji w Obcych. Shotgun też się przy nich „poci”.

Na plus motyw z dużym Alienem, epizod skradankowy w kanałach między „lunatykującymi” Alienami (delikatne urozmaicenie monotonii), broń samocelująca czy przyczepianie w newralgicznych punktach bazy detektorów ruchu.

Pomimo kilku irytujących momentów i wad to całkiem dobra gra z jakimś tam klimatem i gdzieniegdzie ciekawymi miejscówkami trochę niesłusznie miażdżona przez graczy.

7/10

piątek, 8 stycznia 2016

5/10 - "Hello, my friend. Stay awhile and listen..."




Diablo jedynka to gra, która zdefiniowała gatunek i stała się z miejsca kultowa. W młodości bardzo mi się podobała ale jakoś nigdy jej nie przeszedłem bo zwyczajnie mi się znudziła i poszła w odstawkę. Postanowiłem teraz ją przejść od nowa do końca.

Fajnie się w to gra do momentu etapu w jaskiniach gdzie taki „Death Wing” „wysysa” mi zdrowie dwoma uderzeniami a ja permanentnie w niego nie trafiam mimo usilnego klikania na stwora. Dodam, że w mieście nie było lepszego przedmiotu niż ja miałem na sobie. Sytuacja ta miała miejsce z każdym tego typu stworem. Nic. Przebolałem to jakoś i zaopatrywałem się w większą ilość fiolek leczących. W dalszych poziomach w „Piekle” też miałem podobny problem przy innych gagatkach i schodziła mi duża ilość potionów leczących. Najzabawniejsze, że u kowala nie było żadnych dobrych przedmiotów a najlepsze z nich i tak kosztowały astronomiczną sumę i były dla mnie nieosiągalne. Wszystko co miałem na sobie to znaleziska. W sumie bardzo dobrze. No ale do brzegu. Gram sobie aż pojawia się Diablo. Podchodzę do niego z dwuręcznym toporem (grałem warriorem) i nie mogę zadać mu jakiegokolwiek obrażenia bo mnie non stop odrzuca jakimś śmiesznym ciosem. Zatem pierwsza moja myśl. Idę do kowala kupić… łuk. Najlepszy jaki się dało ale i tak był nędzny bo moja walka z Diablo trwała chyba z 40 minut (!) i co i rusz musiałem uzupełniać potiony leczące i potiony many wahadłowo wchodząc do portalu do miasta. Chyba z 12 razy tak właziłem i wypłukałem się niemal z całego złota na czerwone i niebieskie fiolki. Nie wspominam o tym, że straciłem bardzo dobrą zbroję, która nosiłem oraz przyzwoity hełm bo „Władca Piekieł” mi ją zniszczył a nawet nie zauważyłem monitu o uszkodzonym armorze. Save poszedł i po jabłkach. Początkową przygodę z grą oceniam na 9/10, później 7/10 aż finalny pojedynek i wrażenia mu towarzyszące w końcowych chwilach nie pozwalają mi wystawić większej oceny niż 5/10.

Diablo 1 to w sumie dobra gra, przede wszystkim oryginalna jak na swoje czasy ale pozbawiona pewnych szlifów. Grałem w wersję z dodatkiem "Hellfire" i pojawił się wybór poziomu trudności. Wybrałem najniższy a jak widać był problem z Diabełkiem i niektórymi stworami. Nie jestem jakimś „wyskillowanym” graczem a do totalnych leszczy też się nie zaliczam ale zmęczył mnie gameplay pod koniec. 

„Gra ma sprawiać przyjemność a nie męczyć.”*  /To moja dewiza.

*Oczywiście z zachowaniem złotego środka pomiędzy poziomami trudności czyli tak aby gra nie frustrowała ale jednocześnie stwarzała pewne wyzwanie.

Gdyby tylko rozgrywka była bardziej zbalansowana. No ale D1 to przedstawiciel staroszkolnej myśli tworzenia gier i musiało być trudniej niż jest teraz w obecnych grach.

Finalne starcie tak mnie zmęczyło, że nawet nie mam siły i ochoty grać w dodatek. 



Plusy i minusy:

+ Oryginalność i zdefiniowanie gatunku

+ Mechanika rozgrywki (klikanie, leveling, loot, potiony, czary i magia oraz sok z gumijagód)

+ Klimatyczna oprawa audiowizualna

+ Strona graficzna po dziś dzień cieszy oko. Nie tylko purystów. Uważam, że jest bardziej wyrazista,  czytelna oraz ma charakter większy niż ta w dwójce i nadaje jedynce unikalnego klimatu

+ Świetne animacje umierania stworów („The Hidden”, „Balrog”, „Hell Knight”, „Mage”) i towarzyszące im dźwięki

+ System zapisu („Esc” i zapis. wczytywanie odbywa się w tym samym miejscu gdzie odbył się zapis. punkt dodatni)

+ Najlepsze przedmioty, których używamy znajdujemy w zabitych stworach (nie musimy za nie płacić) a nie u kowala

+ Odgłos chodzenia naszej postaci, który o dziwo został w dodatku „Hellfire” zupełnie wyłączony (mi to się bardzo podobało)

+ Dopieszczona ścieżka dźwiękowa w wykonaniu Matt’a Uelmen’a 





+ Domyślny czar naprawiania przedmiotów u wojownika (moja ulubiona postać)

+ Podział przedmiotów na zwykłe, magiczne, unikatowe

+ Tristram

+ Możliwość magazynowania przedmiotów oraz złota w mieście 

+ Ukłon w stronę graczy lubiących powtórnie przejść swoją ulubioną grę niekoniecznie w ten sam sposób --> 3 różne postacie jakimi można grać co wymaga delikatnej zmiany w sposobie prowadzenia rozgrywki



- Niewyważony gameplay (robi się za trudno)

- Staroszkolne podejście do tematu (nie każdemu może podpasować, szczególnie po latach)

- Gra jest w sumie krótka! (Tylko 16 poziomów + 1 bonusowy z Archbishop Lazarusem)

- Mała ilość przedmiotów jaka przewija się przez całą grę

- Wysokie ceny i tak relatywnie słabych przedmiotów u kowala

- Nie do końca przemyślany pojedynek z Diablo

- Projekt poziomów, który jest chyba tworem przedszkolaka (nie dość, że jest ich mało to niewiele się od siebie różnią)

- Deckard Cain pobiera 100 sztuk złota za identyfikacje przedmiotu (nieładnie z jego strony)

- Brak podświetlenia przedmiotów leżących na ziemi przez co trzeba lokalizować je na „macanta”

- Gra na raz (totalnie nie mam ochoty grać w to ponownie)

- Zawsze mnie śmieszyło, że patrzę w „Inventory” na przedmiot załóżmy na topór, wkładam go do ręki a w grze na widoku postaci widać zupełnie coś innego. Niby pierdoła ale jak to mawiają „Diabeł tkwi w szczegółach”

- Mała pojemność „Inventory”



Sumując.

Ocena bazująca na wspomnieniach z dzieciństwa --> 9/10. Po konfrontacji w 2016 --> 5/10 i to dzięki finalnemu pojedynkowi, który zepsuł wszystko. Gdyby był łatwiejszy dałbym 7/10. Tak mamy 5/10!! czyli w mojej nomenklaturze słaba gra mająca pozytywne cechy.



W ramach ciekawostki

Niektórzy twierdzą, że głos pod Deckard Cain’a podkładał sam Sean Connery. Niestety ja też tak myślałem ale to tylko złudzenie głosowe.